O RUCHU RODAKÓW
PRZYSTĄP DO RUCHU RODAKÓW
RODAKpress - head
HOME - button
MGŁA cz.3 - Wojciech Kopciński

 

 

 

 

 


Część III

Codzienne chodziłem sam na spacery, każdego dnia odkrywając nieznane mi miejsca. Patrząc na gałęzie drzew malowane porażającym moje oczy śniegiem myślałem o mojej grupie i innych pacjentach leczących swoje nałogi w klinice. Każdy nowy, wspólnie spędzony dzień zbliżał nas coraz bardziej do siebie. Na początku łączyła nas wszystkich tylko nasza słabość do trunków, o której mówiliśmy z oporami na zajęciach z psychoterapeutką, przy stole podczas wspólnych posiłków i podczas wspólnie wypalanych w miejscu do tego przeznaczonym papierosów. Po kilkunastu dniach każdy z nas zaczynał jednak otwierać się powoli wobec innych. Nie wszystkim się to jednak udawało. Zbyt długo żyliśmy w kłamstwie wobec wszystkich swoich najbliższych i dla niektórych właśnie kłamstwo stało się prawdą, w którą uwierzyli. Na trzeźwo byliśmy prawie normalnymi ludźmi, ale ja czasami zamykałem oczy i widziałem nas wszystkich przy stole pełnym wódki, piwa i wina, bo tylko wtedy uzależniony jest naprawdę sobą, wolny od wszelkich zahamowań prawie jak małe dziecko.

Na dworcu w miasteczku w dniu mojego przyjazdu u podnóża Góry miał czekać na mnie samochód, by zawieźć mnie do kliniki. W pociągu wiele razy wyobrażałem sobie to przejęcie przez personel nowego pacjenta. Tak jak mi nakazała pani z kliniki, z którą rozmawiałem przed kupnem biletu przez telefon, oczekiwałem na peronie na kierowcę samochodu, ale peron opustoszał szybciej niż przypuszczałem. Kto by wyjeżdżał w Niemczech po alkoholicznego Polaka - pomyślałem i postanowiłem pojechać na Górę taksówką.

Kiedy wyszedłem z dworca, zobaczyłem minibusa stojącego po drugiej stronie ulicy, a w nim mężczyznę w berecie i kobietę z rozpuszczonymi bardzo długimi włosami. Podszedłem do nich i zapytałem, czy przypadkiem nie czekają na jakiegoś pacjenta. Odpowiedź była twierdząca. Jak się później okazało, byli to Ryba i Trener Międzynarodowy. Zabawieni rozmową zapomnieli o obowiązkach. Prawdopodobnie postępowali tak z każdym pacjentem, bo wcale nie speszyło ich moje pytanie. Ryba powiedziała mi, że bardzo cieszy się z przyjazdu do kliniki polskiego artysty, a Trener Międzynarodowy zapytał mnie, czy umiem pływać i włączył silnik. Po chwili zaczęliśmy z przepisową prędkością piąć się w górę. Przepaści, na które patrzyłem, nie były większe od tych, w które kiedyś wpadałem w życiu po alkoholu. Poczułem się bezpiecznie i spojrzałem prosto i odważnie Rybie w oczy, ale ona odwróciła głowę i zaczęła pytać Trenera Międzynarodowego o tygodniowy rozkład zajęć.

Na pierwsze nieobowiązkowe zajęcia z hipnozy kinetycznej przyszliśmy prawie w komplecie. Szef Kliniki bardzo szybko wprowadził nas w stan półsnu. Po przebudzeniu spojrzałem na zegarek, minęło czterdzieści pięć minut, które wydawały mi się najwyżej pięcioma. Drzemiąc słyszałem opowiadaną spokojnym głosem historyjkę. Czułem, że jestem w sali telewizyjnej na poddaszu, gdzie prowadzone były te zajęcia i czułem równocześnie, że moja dusza podróżuje razem z bohaterami opowieści. To było niesamowite. Kiedy zapinałem pasek od spodni, rozpięty na prośbę Szefa Kliniki, przed zapadnięciem w półsen poczułem się zupełnie wolny od wszystkich trosk i z mniejszym niż zwykle strachem zawsze się we mnie kołaczącym, spojrzałem na moich kolegów. Prawie wszyscy wyglądali na szczęśliwych. Szef Kliniki poprosił nas o opowiedzenie tego wszystkiego, co odczuwaliśmy podczas snu. Niektórzy pacjenci opowiadając zaczęli kłamać wymyślając rzeczy, które zdarzyć się nie mogły, nie zdając sobie zupełnie sprawy, że Szef Kliniki wprowadzając nas w stan snu nie zapomniał o sobie i siebie też przeprowadził na tę drugą, lepszą stronę. Kiedy paliłem papierosa po zajęciach, zapytałem jednego z kłamców, dlaczego to zrobił, ale usłyszałem tylko:

- Na mnie to nie działa, ale on musi myśleć, że działa, bo będzie mi wystawiał opinię.

Kokaheroin po kolacji zapytał mnie, czy brałem kiedyś narkotyki, a kiedy odpowiedziałem mu przecząco powiedział:

- Z narkotykami leci się o wiele dalej niż z hipnozą kinetyczną.

Grupą staliśmy się dopiero po kilkunastu dniach wspólnie spędzonych w klinice. Na jedne z zajęć nasza psychoterapeutka poleciła przynieść Dziewczynie Artysty plastelinę, z której musieliśmy sami zrobić wyspę i umieścić na niej nasze postaci otoczone wszystkim tym, co każdy z nas uważał za potrzebne do życia. Zaproponowałem, byśmy wybrali kapitana rozbitego statku, obowiązujące nas prawo i przydzielili sobie konieczne do przeżycia na tym odludziu funkcje. Pewnie dzięki mojej propozycji zostałem po raz pierwszy w życiu kapitanem. Ulepiłem swoją postać i posadziłem się na najwyższym wzgórzu wyspy, by móc dokładnie obserwować swoich niemieckich podwładnych. Każdy szybko znalazł sobie odpowiednie zajęcie. Był więc rybak, rolnik, drwal, krawcy, strażnik, myśliwy. Kokaheroin zrobił się odpowiedzialnym za plantację marihuany, którą uznaliśmy za nieszkodliwy narkotyk. Bardzo szybko zbudowaliśmy wspólnie ogradzający ją płot. Owczarz dołączył do Kokaheroina jako najwybitniejszy z nas znawca tej szlachetnej rośliny.

Następnego dnia na zajęciach psychoterapeutka zaczęła wspólnie z nami analizować miejsce, na których postawiliśmy lub posadzili swe plastelinowe postaci. Siedziałem wysoko na skałach i patrzyłem na morze, co zinterpretowane zostało jako wypatrywanie pomocy. Obok mnie stał ogromny sąg drzewa, który w każdej chwili mogłem zapalić, by dać znać przepływającemu przypadkiem statkowi. Owczarz z Kokaheroinem urządzili się najwygodniej kładąc swoje postaci na leżakach wśród niekończących się pól marihuany. Taka ich postawa została uznana przez psychoterapeutkę jako wygodnictwo, które będzie bardzo im przeszkadzało w zawalczeniu choroby. Przez tę plastelinę każdy z nas odkrył się przed nią jak małe dziecko, ale dzięki niej Kokaheroin i ja zrozumieliśmy wreszcie, jak wiele najczystszej prawdy o nas samych tkwi w naszej podświadomości, a my niestety nie zechcieliśmy zaglądać do niej nigdy.

Do sauny mogłem zacząć chodzić dopiero po dwóch tygodniach mojego pobytu na Górze. Lekarz rutynowo zabraniał tego wszystkim nowym pacjentom, by gorącem zatrzymane czyjeś z serc nie sprawiło niepotrzebnych kłopotów personelowi kliniki. Można było do niej wejść przez piwniczną salę sportową bądź zejść schodami głównego korytarza. W niewielkim pokoiku przed drewnianymi drzwiami do sauny były dwa prysznice, dwa zlewy do moczenia nóg i trzy białe krzesła, na których jeśli były wolne, można było po wyjściu z niej odpocząć. W tym właśnie miejscu wszyscy z grupy zaczęliśmy się poznawać lepiej niż na zajęciach z psychoterapeutką. Odpoczywaliśmy siedząc, bądź leżąc na drewnianych ławkach przykrytych własnymi ręcznikami i ociekając potem rozmawialiśmy cicho o swoich problemach. Czasami grający obok w tenisa stołowego przeklinali siebie nawzajem używając przy tym najprostszych niemieckich przekleństw, ale rozchodzące się po ciele niebiańskie ciepło pozwalało nam zapomnieć o otaczającym nas świecie.

Owczarz zawsze się spóźniał na umówione ze mną saunowe spotkania, tak samo jak to czynił na każdych zajęciach, ale to dodawało mu uroku, bo nie tłumaczył mi się nigdy. Po prostu umawiał się na określoną godzinę, ale przychodził wtedy, gdy uznał, że nadeszła już jego pora. Przerwy pomiędzy kolejnymi parowymi kąpielami wypełnialiśmy paleniem papierosów na schodach przy pralni, czego regulamin kliniki surowo zabraniał. Sauna była tylko czynna wtedy, gdy w klinice była tylko jedna, dyżurna pielęgniarka. Każda z nich widziała już setki uzależnionych w sytuacjach, w jakich ujrzeć ich nie mógł nikt z opiekujących się nimi psychoterapeutów i pewnie dlatego przymykały oczy na to nasze mniejsze od innych przestępstwo. Każdy z nas mógł przecież przejść te kilkadziesiąt metrów do miejsca przeznaczonego na palenie papierosów, a jednak wielu z nas nie czyniło tego nigdy. Para z gorących nagich ciał mieszała się z dymem wypalanych papierosów zacierając trochę nasze kontury. Patrzyliśmy na siebie milcząc urzeczeni tym niezwykłym widokiem naszych torsów.

W takich właśnie chwilach wracała w wielu z nas gdzieś na pijackiej drodze zgubiona wrażliwość na piękno człowieka. Kokaheroin bardzo różnił się od wszystkich innych uzależnionych Niemców. Nigdy nie udało mi się dotrzeć do jego prawdziwego świata, w którym żył nawet wtedy, gdy nie brał narkotyków. Wiele opowiadał mi o sobie, ale te wszystkie jego opowieści zdawały mi się być niedopowiedzianymi. Brakowało mi w nich jądra prawdy, a mimo to zawsze słuchałem go zafascynowany. Jego ubrania, bielizna i ręczniki były w najlepszym gatunku. Od dawna, zajęty ćpaniem nie kupił sobie nic nowego, ale i tak to, co nosił na sobie, robiło na mnie bardzo dobre wrażenie. Jako jedyny z pacjentów przywiózł ze sobą do kliniki ogromny zbiór płyt kompaktowych. Na jednej z nich znalazłem dedykacje Thomasa. Właśnie w saunie, kiedy byliśmy zupełnie sami, odważyłem się zapytać Kokaheroina o niego. Popatrzył na mnie zdziwiony i po chwili namysłu powiedział:

- On już nie żyje.
- Jak umarł? - zapytałem cicho.
- Nie wiem. Umówiliśmy się po skończeniu poprzedniej heroinowej kuracji na koncercie jazzowym. Nie przyjechał. Przyrzekliśmy sobie, że tylko nasza śmierć może nas zwolnić z nieobecności na tym koncercie.
- Był twoim przyjacielem?
- Chciałbym, byś mi go zastąpił - odpowiedział mi i odwrócił głowę.

Za pieniądze zebrane z marży piwnicznego sklepiku, w którym uzależnieni kupowali wody, soki, słodycze i sprzedawanej w automacie słabej kawy klinika organizowała nam od czasu do czasu wycieczki. Na pierwszą z nich pojechaliśmy już w trzecim tygodniu mojej kuracji.

To właśnie o tym mieście tak często opowiadał mi Kokaheroin, bo był w nim po raz pierwszy i jedyny w swoim życiu naprawdę szczęśliwy. Jego żona odjeżdżała razem z nim w heroinowe krainy, więc nie musiał nic przed nikim ukrywać, do czego potem codziennie był zmuszany przez życzliwych mu ludzi. Razem poszukiwali pełnego szczęścia pływając wspólnie po tamtych polanach pełnych kwiatów, których po tej stronie zobaczyć niestety nie można. Jak mi opowiadał, znał tu każdą uliczkę, knajpę i kawiarenkę. Poznawał je codziennie razem ze swoją żoną po powrotach z heroinowych odlotów. Czasami odwiedzali ich przyjaciele, by sprawdzić, czy nie oddalili się zbyt daleko od ludzkiej codzienności. Kokaheroin z każdym nowym dniem brał coraz więcej, czego czynić nie chciała niestety jego żona. Zaczęli więc przebywać po tamtej stronie w zupełnie innych krainach, z których powroty były dla Kokaheroina coraz trudniejsze, aż do chwili, kiedy przyjaciele zabrali go do szpitala na odtrucie.

Po bardzo pospiesznym opuszczeniu autobusu wszyscy rozeszli się w sobie tylko wiadomym kierunku. Wyszedłem z niego jako ostatni. Na ławeczce zobaczyłam palącego skręta Owczarza. Na głowie miał niebieską czapkę z czerwonym pomponikiem, a na sobie wytarty kożuch, w jakim zapewne doglądał swoich owiec. W sumie wyglądał jak najgorszy rosyjski emigrant. Chciałem szybko uciec, ale zawołał mnie i zaproponował wspólne zwiedzenie miasta. Nie umiałem mu odmówić, choć dobrze wiedziałem, jakie będę musiał przeżyć katusze. Kiedy weszliśmy na rynek, w oknach wystawowych zobaczyłem oglądających się za nami ludzi. Przed jedną z nich przystanąłem i przez kilka minut patrzyłem na przechodniów z nadzieją, że chociaż jeden z nich nie odwróci za nami głowy. Nie uczynił tego jednak nikt. Było mi tak wstyd, że ponownie chciałem uciec, ale opanowałem się i zaproponowałem mu wspólne zjedzenie obiadu licząc na to, że pod kożuchem ubrał się trochę lepiej. Kiedy weszliśmy do najbliższej eleganckiej restauracji, kelnerka z wrażenia upuściła tacę i zaraz podbiegła do nas mówiąc, że lokal dzisiaj jest zarezerwowany. W następnej knajpie wieszak na ubrania był w korytarzu i dzięki temu mogliśmy bez zwracania czyjejkolwiek uwagi zjeść spokojnie zamówiony obiad. Owczarz jako niemiecki intelektualista zaczął monologować przy posiłku plując mi przy tym, jak to było w jego zwyczaju, do talerza. By przerwać jego zanieczyszczanie mojego jedzenia zapytałem go, czy nie napilibyśmy się piwa.

- Od początku naszej rozmowy myślałem o tym samym, ale przecież przyjechaliśmy tu, by opanować nasze nałogi - odpowiedział.

Zamówiliśmy więc po soku pomarańczowym i wypiliśmy go w zupełnym milczeniu. Po wyjściu z knajpy Owczarz postanowił wysłać totolotka, któremu namiętnie oddawał się od kilkunastu lat licząc na zrealizowanie swoich marzeń ewentualną wygraną, jak większość naiwnych Niemców. Chciałem znowu mu uciec, ale byłem już tak przybity, że postanowiłem wszystko przyjąć tak, jak on to podyktuje. Odmówiłem mu tylko wejścia do sklepu, w którym postanowił wypełnić swój kupon. Spacerujący samotnie po mieście Kokaheroin dotknął mojego ramienia, kiedy patrzyłem przez szybę na oglądających Owczarza w sklepie Niemców. Zaproponował mi wspólny spacer, ale kiedy spojrzał za moim wzrokiem w głąb sklepu, powiedział tylko: do zobaczenia w autobusie, i odszedł szybkim krokiem.

Wieczorami mogliśmy oglądać telewizję. Kiedy wszedłem po raz pierwszy na salę, wszechobecny smród ludzkich ciał omal nie rzucił mnie na podłogę. Pacjenci zapatrzeni w duży kolorowy ekran telewizora oglądali jakiś niemiecki film. Przyjrzałem się im przez chwilę próbując zgadnąć, czy wszyscy tak śmierdzą, czy tylko kilku z nich wyrabia normę za wszystkich. Kąpaliśmy się codziennie, chodziliśmy do sauny, a jednak uciekające z nas wieloletnie picie zasmradzało wszystko dookoła. Przez wiele dni nie mogłem się przełamać i ponownie przekroczyć wieczorem prógu tej sali.

Któregoś dnia Kokaheroin poprosił mnie, bym poszedł z nim obejrzeć film, o którym rozmawialiśmy poprzedniego wieczoru. Mogliśmy oglądać tylko filmy wybrane większością głosów bezpośrednio przed ich projekcją. W głosowaniu mogłem liczyć tylko na Kokaheroina, Owczarza i Poetę, bo tylko oni naprawdę wiedzieli, co znaczy dobry film i tylko z nimi mogłem spokojnie rozmawiać o reżyserach wielkich filmów. Moja wiedza była, z racji mojego zawodu, większa, a mimo to czasami zaskakiwali mnie znajomością szczegółów, których ja nie znałem z racji komunistycznej cenzury polskich mediów. Oczywiście większość, jak to większość, wybierała tylko takie filmy, na które patrzeć naprawdę nie było można. Wychodziliśmy więc ostentacyjnie w czwórkę zaraz po pierwszej scenie wybranego filmu. Więcej szczęścia mogliśmy mieć tylko w sobotę lub niedzielę, kiedy to pacjenci dostawali przepustki, by mogli odwiedzić swoich bliskich. Wtedy nawet gdy byliśmy w mniejszości, umieliśmy jakoś przekonać niewielką większość, by popatrzyli choć trochę na to, co jest warte oglądania. Oczywiście po pierwszej scenie dobrego filmu zawsze większość wychodziła ostentacyjnie. W takich chwilach przenosiłem spokojnie wzrok z wychodzących na Kokaheroina, ale on bardzo szybko odwracał oczy w innym kierunku ukrywając swój wstyd.

Na początku codziennie, a po dwóch tygodniach raz na siedem dni, wieczorami musieliśmy chodzić do pielęgniarki, by nas zważyła, zmierzyła puls i ciśnienie. Wybrani dmuchali też czasami w przyrząd do mierzenia poziomu alkoholu we krwi, a narkomani musieli czasem siusiać do plastikowej szklanki. Tak zawsze się składało, że wszyscy pacjenci wybierali tę samą porę na obowiązkowe badania. Z pewnością robili to dlatego, by czekając kilkanaście minut w kolejce usłyszeć najbardziej pikantne plotki o pacjentach i personelu, bo tam o niczym innym się nie mówiło. Oczekującymi byli nie tylko pacjenci do badania, ale i ci, którzy nie mogli spać nocami. Dostawali nasenne herbatki, które - jak znam życie, po wieloletnim chlaniu alkoholu nie mogły im pomóc zbyt wiele. Podstawową zasadą kliniki było nie dawanie pacjentom żadnych leków, chyba że przepisał je lekarz, ale on tego czynić nie chciał i zawsze znajdywał jakąś bardzo kulturalną wymówkę. Koledzy z grupy często pytali mnie, czy też piję herbatki nasenne, a ja odpowiadałem im zgodnie z prawda, że nie.

- Jak to - pytali wtedy - przecież psychoterapeutka powiedziała na zajęciach, że  twoje uzależnienie od alkoholu jest tak ciężkie jak Kokaheroina od kokainy. Co robisz, by zasnąć.
Uśmiechałem się wtedy i odpowiadałem:
- Liczę barany.
Niestety moją aluzję rozumiał tylko Kokaheroin, który zawsze po takiej lub podobnej mojej odpowiedzi odwracał głowę w innym kierunku, by na mnie nie patrzeć.

Pierwsze trzy tygodnie w klinice musieliśmy mieszkać we dwójkę, w dwóch połączonych drzwiami pokojach ze wspólną łazienką. Moim współmieszkańcem był Kokaheroin, a Oblizywacz, z którym razem siedziałem od początku mojego pobytu w klinice przy stole, mieszkał obok razem z Owczarzem. Zgodnie sprzątaliśmy dwa razy w tygodniu o wyznaczonych godzinach łazienkę, ubikację i nasze pokoje, robiąc to prawdopodobnie najdokładniej ze wszystkich pacjentów, dzięki niesłychanemu poczuciu czystości Oblizywacza, który jeśli któryś z nas czegoś nie zrobił najlepiej, bez ociągania i najmniejszego wyrzutu poprawiał to natychmiast. Zaczynał jednak narzekać, kiedy do pokoju, raz w tygodniu przychodził personel kliniki, by wysłuchać i rozwiązać ewentualne problemy, z którymi sami nie mogliśmy sobie dać rady.

Czekałem na tę chwilę niezmiernie podniecony, bo jego pytania i prośby zawsze wprawiały wszystkich w zakłopotanie, a czasami nawet w osłupienie. Dopiero po kilku tygodniach zrozumiałem, że żadne z jego działań nie było nieprzemyślane. Podejrzewam, że bawił się doskonale wszystkimi sytuacjami, które prowokował, ale śmiać się mógł z nich tylko w samotności, bo naprawdę nie zbliżył się do nikogo z nas. Wreszcie po którejś z jego opowieści nie wytrzymał nawet Szef Kliniki, który był też psychoterapeutą jego grupy i zakończył o godzinę wcześniej terapię, czego nie pamiętali nawet najstarsi stażem pacjenci. Któregoś dnia otworzyłem drzwi jego pokoju, by zobaczyć, jakimi otacza się przedmiotami. Uderzył mnie niewyobrażalny wprost smród, nawet otwarte okno nie mogło zmienić nic. Zdążyłem tylko spojrzeć na jego nocny stolik, gdzie zobaczyłem najprostszą komputerową grę dla dzieci z przedszkola i zamknąłem drzwi. Jak się później okazało, miał jakiegoś grzyba stóp, którego nie mogli wyleczyć nawet niemieccy lekarze.

...>>>czytaj dalej

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet
NASZE DROGI - button AKTUALNOŒCI W RR NAPISZ DO NAS