MGŁA cz.11 - Wojciech Kopciński  

 

 

 

 

 

 

Część XI

Co jakiś czas wybieraliśmy spośród nas naszego reprezentanta do rozmów z władzami kliniki i pisarza, który protokołował cotygodniowe zebrania pacjentów. Zgłaszano z reguły trzech kandydatów. Pacjenci doskonale orientowali się w możliwościach każdego z nas, bo nigdy nikt nie zgłosił Owczarza na to tak ważne stanowisko. Reprezentant rozmawiał z pacjentami, notował w zeszycie ich problemy i omawiał je z Szefem Kliniki w zaciszu jego gabinetu. Był też zawsze w komisjach poszukujących w naszych pokojach pełnych i pustych butelek po wybrykach Nieuchwytnego Pijaka.

W dwa tygodnie po moim przyjeździe na Górę, funkcję reprezentanta przejął Ostry. Był policjantem i mówił do mnie nie bardzo dla mnie zrozumiałym niemieckim dialektem. Dziwiło mnie to ogromnie, bo wszyscy inni Niemcy rozmawiając ze mną starali się w miarę swoich możliwości używać języka literackiego. Ostry nie uczynił tego nigdy. Nie miałem tak jak większość pacjentów problemów, z którymi chciałbym się z nim podzielić, więc rozmawiałem z nim tylko wtedy, gdy nie można było inaczej. Wiedziałem, że jako policjant musi znać język literacki, bo inaczej nie wypełniłby najprostszego wniosku, i początkowo zacząłem go podejrzewać o nienawiść do obcokrajowców. Zacząłem się jednak wsłuchiwać w jego rozmowy z innymi pacjentami i zrozumiałem, że on po prostu nie umie mówić inaczej. Nie wiem, jaki miał stopień, ale z pewnością ta jego słabość opóźniała jego awanse w pracy i była jedną z przyczyn jego alkoholizmu. Wszyscy inni policyjni pacjenci używali prawie wyłącznie literackiego języka, patrząc z ukrywanym politowaniem na Ostrego. Przeczuwając nadchodzącą aferę w klinice, coraz częściej zacząłem szukać miejsc, w których on przebywał. Przychodził dość często do sauny, siedząc w niej najdłużej z nas. Nam wystarczało trzy razy po pięć, dziesięć minut, a on potrzebował trzy razy po dwadzieścia minut, co było z pewnością niepobitym rekordem kliniki od czasu jej założenia. Owczarz drażnił go najbardziej z nas wszystkich, a ich potyczki słowne z każdym dniem coraz bardziej przybierały na ostrości sformułowań. W trakcie tych awanturek zamykałem oczy i widziałem ich na polanie wśród tysięcy owiec. Owczarz miał na sobie swój nieśmiertelny kożuszek i czapeczkę z pomponikiem, a Ostry mundur niemieckiego policjanta. Przez beczenie owiec przebijał się spokojny głos Owczarza, wypowiadający literackie zdania, i niezrozumiały dla mnie bełkotliwy krzyk Ostrego. W końcu ich awanturki przerodziły się w pyskówki i Ostry nazwał Owczarza kilkakrotnie skończonym kretynem w obecności wielu uzależnionych. Od tej pory Owczarz zaczął unikać Ostrego, czekając na okazję, by się odegrać. Nie wiem, co się między nimi rozegrało, ale po kilku dniach Ostry też zaczął unikać Owczarza.

Najpiękniej Kucharz opowiadał o swoich pobytach we francuskich domach publicznych. Jako kucharz okrętowy opłynął niemal cały świat, a jednak tylko burdele zajęły w jego wspomnieniach godne miejsce. Opowiadając, często wtrącał w swoją narrację francuskie słowa, a czasami nawet całe zwroty. Nie mogłem sprawdzić poprawności tego tak pięknego języka, bo Kucharz nie wiedział, jak trzeba to dokładnie przetłumaczyć na język niemiecki. Poeta, choć znał francuski, odmawiał mówiąc, że te świństwa nie nadają się do tłumaczenia i ostentacyjnie opuszczał grupę słuchających. Wtedy Kucharz przechodził na język migowy i jego opowiadania stawały się jeszcze barwniejsze. Musiał bywać tam dość często, bo pozycje, jakie nam pokazywał, z pewnością były nieznane nawet dla mistrzów kamasutry. Oblizywacz jako jedyny z nas miał odwagę prosić Kucharza o dokładniejsze wyjaśnienie niektórych pikantniejszych szczegółów. Wymagało to jednak przejścia z języka migowego na język rysowania. Robiliśmy więc krótką przerwę i jeden z nas biegł po tak konieczne w tym momencie przyrządy. Kucharz kochał to, o czym opowiadał, i z pewnością w każdą sobotę jeździł do niemieckich burdeli w poszukiwaniu francuskiej lekkości. Prawdopodobnie znaleźć jej nie mógł, bo przecież każdy naród ma inne wady i zalety. Dlatego opijał swoje rozczarowania po opuszczeniu tych miejsc w pobliskich dyskotekach. Kiedy już zamieszkaliśmy razem, rano w każdą niedzielę widziałem go śpiącego na łóżku obok drzwi. Wiem, że był wtedy ze swoimi nieobliczalnymi Francuzkami, bo przewracał się z boku na bok, a uśmiech i namiętne mlaskanie nie schodziły z jego ust.

Po miesiącu pobytu na Górze zacząłem się platonicznie podkochiwać w Zawsze Uśmiechniętej. Było to uczucie, jakiego nie przeżyłem nigdy wcześniej. Chwilami jak szczeniak tęskniłem za spotkaniem z nią na zajęciach. Czasami szukałem jej w stołówce lub przed drzwiami pokoju, w którym psychoterapeuci planowali tematy naszych codziennych tortur, by spojrzeniem w jej twarz rozwiać wszystkie swoje troski. Często wieczorami myślałem o niej, a nocami śniłem.

Podejrzewam, że wielu kolegów z grupy też napadały podobne uczucia. Pewnie nikt z nas dotychczas nie spotkał naprawdę atrakcyjnej kobiety, która cierpliwie, bez słowa skargi godzinami wysłuchiwałaby naszych pijackich problemów w obecności innych i w intymnym zaciszu jej służbowego pokoju. Zawsze Uśmiechnięta profesjonalnie każdemu z nas poświęcała tyle samo czasu i każdego z nas obdarzała taką samą ilością uśmiechów. Nie widziałem jej nigdy zdenerwowanej ani bezradnej wobec naszych problemów, zawsze umiała znaleźć jakieś wyjście, nawet z beznadziejnej sytuacji.

Nasze kobiety nigdy nie było na to stać. Wielu uzależnionych najbardziej pragnie zaakceptowania i to właśnie wszyscy po równo otrzymywaliśmy od Zawsze Uśmiechniętej. Każdy człowiek bez względu na siłę, którą sobą niesie, musi też znaleźć choć chwilę dla siebie, w której oderwie się od wszystkiego, co go otacza. Ona, jedyny psychoterapeuta w klinice, umiała dać każdemu z nas takie chwile. Nie wiem, ile zdrowia kosztowało ją branie na siebie naszych spowiedzi, przecież psychoterapeutka Poety musiała odejść z kliniki i szukać pomocy u innego psychoterapeuty, nigdy jednak nikt z nas nie zauważył w jej wzroku nawet cienia zniechęcenia wobec nas.

Po sześciu tygodniach zajęć Zawsze Uśmiechnięta wyjechała na urlop. Ryba wzięła nas do swojej grupy i prawie wszyscy posmutnieliśmy i przestaliśmy być aktywnymi uczestnikami zajęć. Czasami ktoś z nas coś mówił, by nikt nie pomyślał, że bojkotujemy tę nową formę wspólnej pracy. Słuchaliśmy nieciekawych opowieści członków jej grupy i cierpliwie czekaliśmy na powrót naszej psychoterapeutki. Pierwszy nie wytrzymał Trochę Piwa i ponownie opowiedział o swoim postanowieniu kontrolowanego picia trzech piw dziennie po wyjściu z kliniki, co oczywiście wywołało oburzenie wszystkich członów grupy Ryby i niekończące się o tym dyskusje, nawet po zakończeniu zajęć. Potem Kokaheroin odjechał do swoich narkotycznych światów. Ja też, zawsze kiedy przechodziłem obok knajpy, długo z sobą walczyłem, by do niej nie wejść i nie napić się piwa. Gdyby Zawsze Uśmiechnięta przedłużyła choć o kilka dni swój urlop, z pewnością nie zastałaby nas wszystkich w klinice.

Kiedy weszła do naszej sali, opalona południowym słońcem, każdy z nas poczuł się znowu bezpiecznym. Nikt nie wyraził bezpośredniego zadowolenia z jej powrotu, ale wszyscy odczuwaliśmy radosne podniecenie i mówiliśmy o wiele więcej, niż to było w naszym zwyczaju. Owczarz pierwszy zaczął swój monolog, w którym użył więcej niż zazwyczaj słów obcego pochodzenia, dla podkreślenia wagi tej świątecznej mowy. Mówiąc drapał się po tyłku. Kokaheroin tym razem nie odwrócił głowy w kierunku okna, ale spojrzał mi wesoło w oczy. Zagryzłem wargi do krwi, by nie wybuchnąć śmiechem. Kiedy Owczarz skończył, chciałem powiedzieć Zawsze Uśmiechniętej, jak bardzo byliśmy samotni na Górze bez niej, by choć trochę rozwiać przykre wrażenie, jakie on pozostawił w niej i w nas, ale się nie odważyłem.

Każdy z pacjentów kliniki, wydając przed przyjściem do niej ogromne pieniądze na kupno alkoholu i narkotyków, wcale nie zastanawiał się nad ich wartością. Uzależnienie traktujemy jako konieczność i nawet największe koszta nie mogą przy tym grać nawet najmniejszej roli. Nieustannego kaca przecież nikt z nas nie mógł zwalczyć inaczej, jak tym samym, czym się zatruł. Tak więc cała uzależniona brać kupowała swoje używki tak samo, jak chory człowiek kupuje lekarstwa w aptece. Dla normalnych leki są taką samą koniecznością, jak dla nas alkohol i narkotyki. Mimo naszej wielotygodniowej abstynencji prawie wszyscy pacjenci nie zmienili swojego stosunku do wartości niemieckiego pieniądza i po każdym ich zejściu do miasteczka wracali do kliniki z plecakami i plastikowymi torbami pełnymi słodyczy. Wieczorami wszędzie było słychać szelest odwijanych papierków i trzask łamanej czekolady. Przy siedzących w salach piętrzyły się nienormalne góry kolorowych opakowań, co na odwiedzających nas w klinice zawsze robiło największe wrażenie.

W miasteczku, u podnóża Góry, ceny były bardzo wyśrubowane, nawet jak na niemiecką kieszeń, a mimo to alkoholicy byli najlepszymi klientami kawiarenek, w których wypijali kawę i wcinali najdroższe ciastka, i w sklepach, kupując nie zawsze najgustowniejsze przedmioty, prezenty dla swoich żon i dzieci. Podejrzewałem, że niektórzy z pacjentów mieli ogromne długi, ale oni, jak to Niemcy, nie zwierzali się znajomym ze swoich finansowych problemów nawet w klinice, zamawiając, tak samo jak inni mieszkańcy Góry, nie patrzyli w kartę na cenę potrawy, bo czytając ją poszukiwali wyłącznie rozkoszy dla swojego podniebienia. Gdyby złośliwy, który powiedział o Niemcach, że dla jednej marki przepłyną Odrę wpław, choć trochę pobył z niemieckimi alkoholikami, z pewnością nie wypowiedziałby takich słów.

Co prawda, czasami niektórzy narzekali na drożyznę w sklepach i knajpkach wracając autobusem do kliniki, ale były to naprawdę nieliczne przypadki. Bardzo rzadko słyszałem rozmowy pacjentów o pieniądzach, które wcześniej czy później pojawiały się w każdej rozmowie zdrowych ludzi. W oczach alkoholików nie widziałem też nigdy tak wszędzie dzisiaj obecnej pazerności i obojętności na otaczający nasz świat, żaden z nich nigdy nie przeszedł obojętnie wobec potrzebującego pomocy, a patrząc na ich zachowanie w publicznych miejscach, często pytałem samego siebie:

- Kto naprawdę jest chory na tym świecie?

Na Święta Wielkanocne bardzo wielu pacjentów pojechało do swoich domów. Stołówka nie była już tak pięknie przystrojona jak na ostatki, a jedzenie niczym nie różniło się od tego, jakie jedliśmy we wszystkie inne dni. Przez cały czas czułem się bardzo rozwalony, brakowało mi domu, brakowało polskiego języka i kobiety krzątającej się za odświętnym stołem. Chodziłem na spacery, wchodziłem w mgłę, szeptałem do niej, do drzew czułe słowa i paliłem niezliczone ilości papierosów na wszystkich spotkanych na długich spacerach ławkach. Myślałem o Kokaheroinie zastanawiając się, czy znowu bierze. Zamykałem oczy i widziałem jego dwie prześliczne córeczki biegnące do niego łąką sprzed naszej kliniki, otwierałem je i widziałem tylko mgłę, z której mimo moich przeczuć nic wyłonić się nie chciało. Wieczorami próbowałem skleić plastikowy model samochodu, kupiony przez Kokaheroina, ale po kilku nieudanych próbach przestałem się nad nim znęcać. Nocami wynosiłem na balkon krzesło, popielniczkę i godzinami paląc w tak zakazanym miejscu oczekiwałem na przyjście tego, co wraz z mgłą przyjść ciągle nie chciało.

Major szukając samego siebie po porażkach, w poszukiwaniu przyjaźni z kimkolwiek, w końcu i mnie zaprosił do swojego pokoju, być może dlatego, że pies Owczarza nigdy na mnie nie warczał, a być może dlatego, że nigdy nie zgnoiłem go tak, jak inni pacjenci. On moje postępowanie wobec niego przyjmował jako akceptację jego zachowania wobec innych zapominając, że tylko kretyn mógłby inaczej postąpić na moim miejscu. Robiąc herbatę opowiadał mi inaczej i równie nudnie historie swojego życia, którą poznałem na zajęciach z Zawsze Uśmiechniętą. Nikt z nas nie był taki jak on i nikt z nas nie wszedł tak mocno jak on w pornografię. Zdjęcia, które mi pokazał na ekranie jego przenośnego komputera, rzuciły mnie o ścianę. Nigdy dotąd nie widziałem takiego wyuzdania, nigdy dotąd nie byłem tak zawstydzony i nigdy dotąd nie byłem tak przerażony. Bezwstydne panienki pokazywały miejsca, których pragnąłem, bezwstydne panienki były piękniejsze od tych, które znałem. Przewalało się wszystko w ich oczach, a moich zamknąć nie umiałem, choć mgła dała mi inny świat, świat bez brzydoty, picia, brania, walenia i pogoni za szmalem, świat nazwany po raz pierwszy imieniem Tego, który mnie stworzył, nie mogłem oderwać od nich oczu. Major patrząc na nie dotykał rozporka. I mnie też to prawie nie ominęło. Ich wrota stały się moim przekleństwem. Chciałem wstać, ale nie mogłem. Major zauważył moje zakłopotanie i wyłączył komputer.

Wielu alkoholików po powrocie do domu nie wytrzymywało napięcia i zaczynało pić, pozostawiając ślady w skrupulatnych statystykach kliniki. Zdarzały się samobójstwa wśród tych, którzy przyrzekli sobie, że nie napiją się już nigdy. Narkomani umierali po kuracji raczej przypadkowo, odjeżdżając wraz ze złotym strzałem . Jest tak prawdopodobnie dlatego, bo wielu alkoholików wierzy w możliwość normalnego życia, w co mądrzy narkomani przestali wierzyć już dawno.

Dog opowiadał nam przeróżne historie o tym, co może się nam przydarzyć po zakończeniu leczenia. Na mnie nie robiło to większego wrażenia, ale niektórzy z nas pobledli, dzwonili do swoich żon prosząc je o szczególną opiekę przez pierwsze, najgorsze poza Górą dni. Straszono nas celowo, jakby zupełnie zapominając, że nałóg jest o wiele silniejszy niż wszystkie wzięte razem groźby. Na trzeźwo myślimy prawie jak normalni ludzie, ale z każdym wypijanym kieliszkiem cały świat nabiera tylko nam znanych coraz bogatszych odcieni życia. Nie zapamiętujemy dokładnie lub wcale światów, w które wprowadza nas nałóg. Właściwie pijemy wyłącznie na kaca.

W czasie mojego pobytu na Górze w klinice nie zechciało się poddać kuracji tylko dwóch pacjentów. Pierwszy z nich przyjechał do niej bardzo drogim samochodem, ubrany w najmodniejszy garnitur. Zanim zameldował się Szefowi Kliniki, obszedł cały nasz budynek w poszukiwaniu basenu kąpielowego, a kiedy go nie znalazł, odmówił pozostania na Górze i wrócił do domu, gdzie będzie oczekiwał na skierowanie do kliniki spełniające jego wymagania. Drugi z nich, potężnie zbudowany narkoman, wytrzymał dwa dni. Wyjechał, bo oczekiwał na Górze takiego samego rygoru, jaki jest w klinikach wyłącznie dla narkomanów. Na pożegnanie powiedział nam tylko:

- Tu jest wymarzone miejsce dla brania i picia.

Myślę jednak, że wyjechał zupełnie z innego powodu, po prostu on chciał być wśród inteligentnych narkomanów, a nie wśród pogardzanych przez niego pijaków.

Codziennie patrząc na zachowanie wielu pacjentów zastanawiałem się, czy będą oni w stanie przekroczyć kiedyś granicę tolerancji Kokaheroina.

Tuż przed powrotem Długiego do domu wszedłem do sali komputerowej, by zabrać z niej do mojego pokoju jakaś gazetę. Obrazek, który tam zobaczyłem, był jednak o wiele ciekawszy od tego, co mogłem wyczytać w gazetach prenumerowanych przez klinikę. Poeta leżał na sofie i patrzył w sufit oczekując, aż Samochodziarz skończy reperować komputer, który prawdopodobnie zepsuł Oblizywacz, próbując zainstalować na nim jakąś przysłaną mu przez pamiętającą o nim przyjaciółkę z windy grę. Geniusz Pijaństwa i Kokaheroin grali w szachy prawie wcale nie zastanawiając się nad kolejnym ruchem, a Owczarz, podpierając jak każdy intelektualista delikatnie dłonią twarz, z niezmierną uwagą studiował kolejne ogłoszenie wywieszone na przeznaczonej do tych celów tablicy. Sielanka ta, zakłócana tylko cichymi odgłosami ustawianych talerzy na stołówkowych stołach, trwałaby nie wiadomo jak długo, gdyby do sali nie weszła zupełnie nieoczekiwanie psychoterapeutka Poety i zaczęła go o coś pytać. Wszyscy odwrócili wzrok w jej kierunku, bo każdy z nas chciał zobaczyć, czy szkody wyrządzone jej przez społeczną pracę z Poetą są już widoczne w jej oczach. Na zadawane pytania Poeta odpowiadał jej leżąc dalej na sofie. Pytań zadanych było na tyle dużo, by Poeta zdążył się opamiętać i chociaż usiąść, jeśli tylko na tym kończyło się jego wychowanie, ale nie uczynił nawet tego. Spojrzałem na osłupiałego Kokaheroina i zacząłem się śmiać. Tym razem mój przyjaciel nie odwrócił wzroku, jak to było w jego zwyczaju, ale zerwał się gwałtownie z miejsca, rozsypał figury szachowe i wybiegł z sali komputerowej.

Narkomani odchodzą w rajskie ogrody, do których za wszelką cenę zawsze chcą wrócić, bo są one nieporównywalnie piękniejsze od rzeczywistości, w której przyszło żyć współczesnym ludziom. My potrzebujemy przyjaciół i znajomych do picia i rozmowy, oni potrzebują tylko strzykawki i kąta, w którym nie będzie przeszkadzał im nikt. Narkomani do śmierci zachowują niezwykle jasny umysł, alkoholicy w ogromnej większości tracą go niemal po każdym kieliszku i czasami stają się ludźmi roślinami, którym nie pomoże już żadna terapia. Kokaheroin spotkał również i takich w swoich odtrutkowych podróżach. Każdy z nich dostawał od pielęgniarki codziennie kilka przepisanych mu przez lekarza piw i spokojnie oczekiwał na śmierć. Zdrowsi wychodzili do miasta i kupowali wódkę, którą dzielili się z pozostającymi w klinikach. I choć było to surowo zabronione, opiekujący się nimi patrzyli na ten proceder przez palce, zdając sobie doskonale sprawę, że ich pacjenci są już w takim stanie, w którym tylko wypijany alkohol może im przynieść odrobinę ulgi. W takich przypadkach zawał lub marskość wątroby jest wybawieniem. Jako chore odpady zdrowego społeczeństwa w kolejce po przeszczep jesteśmy na ostatnim miejscu. Bogaci alkoholicy, po wyroku lekarza, że jeden z najważniejszych organów ich organizmu przestanie niebawem funkcjonować, fundują sobie prywatnie opłaconą operację, by pić dalej, biednym pozostaje tylko lekka, ofiarowana im przez Pana Boga śmierć podczas snu.

...>>>czytaj dalej

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet